sobota, 24 października 2009

...



Wioletta Grzegorzewska



Feerie


Zjeżdżamy z oblodzonego pagórka
na workach wypchanych sianem,
połykając kule powietrza, kawałki
nieba, deble słupów granicznych.
Wysypujemy odpryski lodu z relaxów
aż sztywnieją przemoczone rękawiczki
i znowu biegniemy na górkę jak w transie,
z nadzieją, że będzie tak całe ferie.

Nasz Mont Blanc topi się od plandeki.
Słońce znika szybciej niż adrenalina
na rozpalonych, dziecięcych policzkach.
Za krzakami pojawiają się spacje świateł.
Mama woła: – Do domu! – więc wracamy.
Oczka szklą się jak zamarzające planety.



Łuskanie

W każdym strąku bobu niespodzianka:
zezowate oczko albo zrośnięte fasolki
jak dwojaczki w czarnych tupecikach.

Mogłabym tak godzinami badać miąższ;
zbierać jajeczka mszyc jak grudki wiatru;
szukać stworzeń w kolebkach z celulozy.

Na szczęście nie zostałam biologiem
i teraz obserwuję przez szkiełko Leibniza,
jak wyrzucone łuski fermentują w koszu.
Kuchnia wypełnia się zapachem winiaku,
a jej monady próbuje złączyć maleńki pająk.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz